Łapa za łapą, odcisk w odcisk. Bezszelestnie,
niezauważalnie, po prostu przed siebie.
Krok za krokiem, lekkim truchtem. Strzygąc uszami, łypiąc
jednym okiem, wciąż na przód.
Już od wielu miesięcy tułałem się po świecie bez większego
celu. Wieczna wędrówka, niekończąca się podróż, ciągła walka o przetrwanie.
Zaczęło mnie to nużyć, miałem już dość. Chciałem odpocząć. Chciałem uciec od
przeszłości, zapomnieć o bandażach, wreszcie gdzieś przynależeć. Nie martwić
się, czy przeżyję noc, móc zaufać komuś, kto zaufa mi. Przecież to nie są
jakieś wygórowane pragnienia.
Nagle w moje nozdrza uderzył obcy zapach. Zacząłem zwalniać,
aż w końcu zupełnie się zatrzymałem. Uniosłem kufę ku górze i mocniej
wciągnąłem powietrze. Nie myliłem się, otaczała mnie woń innych wilków. Sierść na karku momentalnie
mi się zjeżyła, a z gardła mimowolnie wydobył się groźny pomruk.
Sigmestio, idioto, uspokój się – skarciłem się w myślach.
Zacząłem się rozglądać i uważniej węszyć. Cholera, cholera, cholera. To nie był
zapach takiego wędrowcy jak ja, o nie. Wataha. Wstąpiłem na teren watahy. Co
gorsza, musiałem już od jakiegoś czasu znajdować się na ich obszarach, bowiem
wszędzie wokół unosiła się ta specyficzna woń. Upewniłem się, że jestem dobrze
ukryty i przycupnąłem, by spokojnie się zastanowić.
Powinienem jak najszybciej opuścić terytorium sfory, to było
pewne. Gdybym tylko skupił się na tym, gdzie idę, a nie myślał o swym żywocie,
wtedy na pewno ominąłbym ich szerokim łukiem. Straciłem czujność, straciłem ją
na zdecydowanie zbyt długo. Istniało niepokojąco spore prawdopodobieństwo, że
już o mnie wiedzą. Zadrżałem mimo woli.
Umiałem walczyć, byłem niezgorszym mordercą, ale miałem też
swój honor, który nie pozwalał mi na prowokowanie wilków na ich własnym
terenie. Musiałem jak najszybciej się stamtąd wycofać, to był priorytet numer
jeden. Tylko… tylko w którym kierunku iść? Z pewnością nie na wprost, bo co
najwyżej wstąpiłbym do serca watahy, a nie było nic głupszego. Zawracać również
nie było większego sensu – nie wiedziałem, jak daleko miałbym się cofać. Więc
należało odbić gdzieś w bok, tylko gdzie? Położyłem uszy wzdłuż potylicy,
przymrużyłem oczy; co robić?
Wtedy do moich uszu dotarł cichy szelest. Z trudem
powstrzymałem warknięcie. Podniosłem się cicho i naprężyłem ciało gotów do
ewentualnego skoku. Czułem, jak moje serce zaczyna bić szybciej i mocniej,
czułem pulsującą w żyłach krew, a przez ciało przeszedł znajomy dreszcz
adrenaliny.
Zacisnąłem mocno zęby. Nie mogłem pozwolić, by Moon Knight
teraz się pojawił. Och, co ja mówię. To tylko pseudonim, to tylko pieprzony
pseudonim, Sigma! Jesteś Sigmestio
Dantiero, a ten drugi to tylko przezwisko! To była prawda, to… to musiała być
prawda.
Kolejny szelest.
Potrząsnąłem łbem. Co się ze mną ostatnio działo? Jak mogłem
pozwalać sobie na takie zachowanie w chwili potencjalnego zagrożenia? Wdech,
wydech. Spokojnie.
Przestąpiłem z łapy na łapę, odetchnąłem głębiej, po czym z
całej siły odepchnąłem się tylnymi kończynami i wyskoczyłem z zarośli, w
których się kryłem. Wylądowałem na w miarę luźnej przestrzeni między drzewami,
zaryłem pazurami o ziemię by się zatrzymać i odwróciłem łeb tak, by patrzeć
tylko zdrowym okiem. Łypnąłem na sprawcę szmeru i…
Poczułem, jak na moim gardle zaciskają się zimne szpony
lęku.
Nie należałem do wilków tchórzliwych, co to, to nie, ale nie
byłem głupcem którego hobby jest ryzykowanie własnego życia. A w tamtej chwili
stał przede mną może i szczupły, ale sporo wyższy ode mnie biało-czarny basior
z czerwoną plamą na czole. Po raz kolejny przekląłem w duchu mój marny wzrost.
Czułem bijący od obcego dystans, ale z pewnością nie wrogość, która na krótką
chwilę zawładnęła moim umysłem. Instynktownie przywarłem brzuchem do podłoża,
skuliłem uszy i w geście poddania zaskomliłem.
- Kim jesteś? – zapytał nieznajomy twardym, ale łagodnym
głosem.
- Przepraszam, ja… ja trochę zabłądziłem, nie chciałem
wkraczać na wasz teren – rzuciłem szybko, nerwowo machając ogonem.
- Chodziło mi o twoje imię – sprostował przechylając łeb na
bok. Dałbym sobie łapę uciąć, że w jego oczach dostrzegłem iskierki
rozbawienia.
- Sigma. Sigmestio Dantiero – powiedziałem niepewnie. Miałem
dziwne przeświadczenie, że basior z którym rozmawiałem był kimś ważnym w
sforze, może nawet i Alfą, dlatego nie chciałem kłamać. Może też właśnie to
przeczucie kazało mi dodać: - Czasami nazywają mnie Moon Knightem.
Czarno-biały wilk skinął w zamyśleniu głową, po czym sam się
przedstawił:
- Więc, Sigmestio, jestem Inversio.
Poczułem się odrobinę pewniej – nie miał zamiaru mnie
atakować, przynajmniej nie zauważyłem nic niepokojącego. Dlatego też powoli
wyprostowałem łapy i spuściłem łeb nisko do ziemi, z wolna kiwając kitą na
prawo i lewo. Inversio świdrował mnie czujnym wzrokiem, a ja odwzajemniłem to spojrzenie lewą
lampą. Był on u siebie i to szanowałem, ale udawanie przeze mnie zagubionego szczenięcia też miało swoje granice.
- Jeszcze raz przepraszam, że wszedłem na twój teren, po
prostu się zamyśliłem – mruknąłem, z wolna odwracając się by odejść.
Inversio?
+20 p. (771 słów)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz